Powtarza się to regularnie, jak w zegarku co rok. Przychodzi pewien dzień - rozświetlony, pachnący i ćwierkający wiosną. Wiosną na którą tak czekaliśmy, narzekając i psiocząc na jesień czy zimę. Na te pluchy i zawieruchy, na temperatury byle jakie, na słoneczne braki.
W tym całym malkontenctwie zapominamy, że z wiosną przychodzi koniec błogiego lenistwa. Nawet traktory już pędzą przez suche pola kurząc niemiłosiernie 😆
I w ten właśnie dzień, niepomni na to, co było rok temu, dwa itd, łapiemy rękawice (o tym zazwyczaj zapominam), grabie, sekatory i zasuwamy na wojnę. Wojnę z pozostałościami jesiennych liści, traw. Z połamanymi przez wichry kawałkami konarów i gałązek.
Rosną kupki zgrabionego badziewia: jedna, druga, trzecia, ale... "zrobię jeszcze jedną, a później może następną? W końcu słoneczko, ptaszki, temperatura dla człowieka odpowiednia".
Więc lecimy - jeszcze i jeszcze. Nienasyceni.
A na drugi dzień... Mam pisać? Kto przeżył, ten wie. Tu pęcherz, tam zakwas, łapka drętwa nieco... i łokieć jakoś nie do końca chce się zginać i rozginać.
Jednak pewien reżim w tym pędzie zachowuję. Jeśli podwórko jest naprawdę duże, jak u nas (ok. 2000m2) i jakoś nie przyszło nam do głowy pięknie go wybrukować kostką bauma, a w dodatku rosną nam stare i wielkie drzewa liściaste (o zgrozo!!) TU LINK trzeba myśleć strategicznie, bo inaczej można zwariować.
Jeśli zabieramy się za grabienie podwórka i trawnika, nie rozglądajmy się na boki. Jeśli zaczynamy myśleć, że wygrabimy sobie ten konkretny, najbardziej "zaśmiecony" kawałek, a za chwilę ten drugi, zaśmiecony podobnie, to po nas. W ten sposób nie ogarniemy tematu i przysporzymy sobie nerwówy i roboty.
A więc - trochę metodyki.
Kluczem do sukcesu jest systematyczność i dokładność.
Kawałek po kawałku, jedno obok drugiego.
Opowiem na swoim przykładzie.
Zawsze zaczynam od okolic ogniska. To najbardziej potrzebny w sezonie skrawek terenu. Dla mnie.
Najpierw wyznaczam część, która właśnie pójdzie "pod grabie". Zbieram grubsze konary połamane przez wiatr, później mniejsze gałązki. I układam "toto" posortowane przy ognisku.
Starannie wygrabiam po parę metrów. Wokół łypią na mnie sterty innych liści czy patoli zapraszając, żeby już, natychmiast się do nich zbliżyć. Ale ja twardo unikam ich spojrzeń. Dojdę i do was, myślę i nie zwracam na nie uwagi. W ten sposób posuwam się coraz dalej od początkowego kręgu, aż mniej lub bardziej uporządkuję zaplanowany kawałek.
Nigdy nie jestem bardziej systematyczna i dokładna, chyba, że robię tzw "generalne porządki" w domu, wtedy też nie obchodzi mnie bałagan w innych miejscach, zanim nie zrobię kawałka, który właśnie pucuję.
Co prawda kiedy powiem sobie "dość" zawsze znajdzie się jakiś terapeuta, a to koci, (tu wychodząca Dusia, nasza ex-bezdomniaczka)
a to psi, (tu znajda Reksio, szczęśliwy Quasimodo)
a nawet ptasi (kowalik)
czy gryzoniowy... (modelowa nornica)
Człek podeprze się o widły, popatrzy na tę faunę - a i flora chwastowa potrafi udawać egzotyczne kwiaty
- i już mu jakoś lepiej i po te grabie znów sięga z pełną świadomością forsowanych mięśni i stawów.
Za to, po całym tym zgiełku dnia pierwszego, gdy przystępujemy do wyłaniania porządku z chaosu, a jeszcze przed dolegliwościami dnia następnego, robimy sobie nagrodę - z zebranych patyczków i konarów układamy piramidkę,
podkładamy zapałkę i cieszymy się pierwszym w sezonie ogniskiem. Na kijkach lądują dwie kiełbaski i przy cichnącym ptasim gwarze rozkoszujemy się wieczornym spokojem. O czym cała obolała z przyjemnością donoszę :)
Czytam i uśmiecham się - do Ciebie i prezentowanych klimatów. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Ciebie i Rudzielce.
Miło Cię widzieć, Krysiu, i wiedzieć, że ktoś potrzebuje takich klimatów :)
Usuń