12.04.2018

Mieszczuch na wsi - jak to się dzieje?



Przeprowadzka na wieś - jak to się dzieje? Skąd takie pomysły, i jak wyglądają mgliste marzenia w zderzeniu z rzeczywistością. Co w nas się gotuje, maceruje, fermentuje. przetrawia i skutkuje taką a nie inną decyzją? 

Mogę o tym opowiedzieć tylko na swoim przykładzie.

Do pewnego momentu całe życie spędziłam w miastach, większość w dużych – Kraków, Warszawa. Jestem przekonana, że młodym ludziom, a taka wtedy byłam, miasto jest bardzo potrzebne w procesie dojrzewania. Praca, awans, więcej pracy, dalszy awans. Dobrze jest. Kumple, knajpa, kino. Anonimowość w tłumie. Spełnianie młodzieńczych marzeń. Adrenalina – slalom gigant - praca, knajpa, miłość, siłownia, kosmetyczka, fryzjer, korek, spaliny. Hop. Klub, wakacje noc krótka i budzik. Praca. Bęc.  U sąsiadów awantura. Więcej pracy, uznania, własna firma. Bęc. EKG. „Może Pani wyluzuje”. Stres. Praca. 
Kolejny boutiqe, nie ma jeszcze centrów handlowych. Koniecznie szpilki, zwłaszcza że ten wzrost… Rozgrzane betony i miękki asfalt, kawa, kawa. Duszno. Śmieciara budzi o świcie. Kontakty z ludźmi – brak kontaktów z ludźmi, ślizganie się po naskórku przeżyć i relacji, w sumie brak kontaktów, szczerości, prawdy. Gdzie w tym wszystkim ja? Przecież gdzieś są gwiazdy, pamiętam… Czy jestem wolna? Wydaje się, że tak. Jednak w końcu przychodzi olśnienie – jestem niewolnikiem, niewolnikiem murów, pracy, korków, pośpiechu. Odkrywasz starą prawdę, że wolność, to uświadomiona konieczność, nie anarchia. Jesteś w kieracie schematów i czyichś wyobrażeń o tym, jak pięknie ma wyglądać Twoje życie. 

Coraz częstsze ucieczki. Uciec od tego przesytu, od tego niby-bycia, od braku kontaktu z samą sobą. Gdzieś na wieś, gdy tylko kończy się zima, a nawet w zimie. Kumpel pod Kazimierzem ma domek. Dziś okupowana przez turystów stara wioska rybacka nad Wisłą, wtedy zadupie kompletne.





Zima. Mróz. W domku kominek, sauna, z ciała wypływają toksyny a głowa trochę lżejsza. Bezkresne niebo niezaśmiecone latarniami. Spacer nad Wisłę i bimber z zawieszonych na szyi kufelków przy wiekowej studni. Rozmowy do rana. O niczym i o wszystkim. 
Cieplejsze dni, nadchodzi weekend, czas się spakować i palcem po mapie wyszukać miejsce niezbyt dalekie ale może ciekawe. Namiot można rozbić u okolicznych rolników, dla nich to odmiana, dla nas dzika przyjemność przygody i poświęcenia odrobiny wysiłku przy rąbaniu drewna lub przerzuceniu siana. Całe JA rozpływa się w błogości. Ale czas wracać –praca, korki, adrenalina – bęc. Noc krótka i budzik. Kawa –hop! 
Bicie serca, strach, niemoc. Depresja? W 1991 roku nie chodzi się do psychiatry. Nie bierze się leków. Wstyd się przyznać. Złapać tę równowagę, szybko, szybko. A może pomyśleć o własnej przystani na wsi? Kawałek działeczki z rozpadającą się chałupą. No tak, ale przecież praca, praca… A w piątek pakowanie, planowanie, pakowanie, nie zapomnieć o niczym. Stres. Na wsi rozpakowywanie, moszczenie się. Stres. Jeden dzień luzu – super. Na następny pakowanie, pakowanie, nie zapomnieć o niczym. Przecież nie zostawię czegoś co może zwabić okolicznych meneli. Stres. 
Nie, to nie ta opcja. Trzeba się przenieść. Kupić swój dom i wracać tu co dzień. Musi być w promieniu 60 km od Pałacu Kultury, bo tu będzie łącznik ze światem – pager. To zapomniane dziś urządzenie jest moją smyczą. Nie ma telefonów komórkowych, jest 1995 rok. Nie ma mody na wyprowadzkę na wieś. Na slow-life. Nie ma zresztą jeszcze takiego pojęcia. 
Ogłoszenia są wyłącznie w gazetach. Papierowych. Jazda od Warki, po Wyszków, Legionowo itd. Byle odbierał pager, bo inaczej nie ma kontaktu z klientami. Różne wsie, różne domy. Dużo. Zawsze czegoś brak. I nagle ogłoszenie „z łapanki”, na szybko. Tego samego dnia zobaczyłam TO miejsce. Krzaki zarastające wjazd ustąpiły pod naporem maski samochodu i… wiedziałam. Stanęłam na ziemi i poczułam, że jest moja. Szybka decyzja, szybka sprzedaż mieszkania i przeprowadzka. Gdzie? Istne szaleństwo. Zaniedbane gospodarstwo z rozpadającą się chałupą i odciętą po śmierci właściciela linią energetyczną. Zanim ją podłączono trzeba było odczekać dwa tygodnie. Do asfaltu dwa kilometry, do najbliższego sąsiada kilometr. Las tuż za sadem.


Siedlisko kompletnie rozkradzione, nie było nawet drzwi i kuchenki. Na czym gotować? Jest przecież ognisko i grill, damy radę. Nie ma prądu, światła, co tam. Początek lipca, dni są długie, a w ciemności nocy tak romantycznie wyglądają świece stojące wszędzie. Damy radę. Daliśmy. Córka poprzedniego właściciela dopełniła w końcu formalności i nastała nowa epoka. 
No ale uniesienia spowodowane starą drewnianą chałupką i wielkością pięknie zadrzewionej działki szybko spadły na ziemię. A nawet niżej, bo pod „fundamenty” domku. 
Plan był prosty – miastowy musi mieć wodę i łazienkę. Więc pomieszczenie przeznaczone pod ten przybytek musi iść na pierwszy ogień. Pompa w studni, rowek na rurę się kopie, podłoga zerwana. I nagle… „więcej światła”. Wpadające przez dziurę pod ścianą promienie słoneczne…. 



Bum. Na ziemię z tych rozkosznych obłoczków. Nie ma fundamentów. Jest coś, co nazywa się podwalina i właściwie tego już nie ma. Spróchniałe kawałki drewna i cegły. Dziury na wylot. Do dziś pamiętam, jak siedziałam na studni i ryczałam jak bóbr. Ze sprzedaży mieszkania zostało trochę pieniędzy, ale to było przeznaczone na doprowadzenie wody i lekki remont tymczasowy. Można takie domy ratować, wynajmować dźwigi, specjalistów, ale tu w grę wchodzi już naprawdę duża kasa. 

Ale, ale! Przecież jest budynek gospodarczy. Jedna część co prawda stara, ale druga wybudowana całkiem niedawno, na bardzo solidnym fundamencie.



Tu trzeba skierować front. Co prawda mieszkać trzeba w chałupce, ale łazienka przed zimą będzie. W kurniku w szczycie budynku. Przyjechali zaprzyjaźnieni górale, natychmiast zbudowali rzecz najbardziej niezbędną do prac budowlanych, czyli destylarkę ze starej tzw „kanki” na mleko i paru innych drobiazgów. 
Ale roboty poszły. Kurnik, w którym rysowałam na klepisku przed zdumioną przyjaciółką gdzie będzie wanna, gdzie prysznic, bidet itd. został gruntownie wyczyszczony, zdezynfekowany i pięknie obity płytami kartonowymi. W podłodze ogrzewanie elektryczne. Jest! Prawdziwa, ciepła łazienka z gorącą wodą. I z widokiem na kwitnące bzy i jaśminy. To była kotwica, do której dobudowywaliśmy resztę okrętu. Żmudnie, powoli ale wciąż powstawał dom. Na zimę już wyglądał troszkę inaczej.



Dziś wiem, że lepiej byłoby postawić wszystko na „gołej ziemi” od podstaw, remontowanie czy adaptacja czegoś starego pod własne potrzeby jest trudniejsze i bardziej kosztowne. Ale jest dom. Prawdziwy. 
Przyszła pierwsza zima. I to od razu prawdziwa, żartów nie ma. 20 stopni mrozu, śniegu po pas. Wolny zawód ma tę dobrą stronę, że nie trzeba codziennie jeździć do miasta. Ale jak trzeba związać w pęczek parę spraw i pojechać do Warszawy, to nie ma, że boli. Nie było jeszcze tak dobrze, że odśnieżarki czekały na byle śnieżek i odśnieżali jak teraz. Samochód stanął u sąsiada za zaspami, a od sąsiada do domu i z powrotem terenowy gazik. Autochtoni podglądali to wszystko i później powiedzieli, że byli pewni naszego „odwrotu” na wiosnę. Nic z tego. Swojego miejsca się nie opuszcza tak łatwo. I tak się ciągnęło, dom remontowany, zimy zrobiły się łagodne. Pojawiły się telefony komórkowe, a później – o dziwo stacjonarny. Jeszcze dziwniejsze jest to, że na ten koniec świata podciągnięto wodociąg. Internet LTE śmiga. 



Nie muszę przed wyjściem za swoje drzwi robić starannego makijażu i fryzury, przebierać się (no bo co ludzie powiedzą). Otwieram drzwi, wychodzę i wciąż jestem u siebie. Oddycham świeżym powietrzem, mogę iść na spacer, mogę rozpalić ognisko, mogę obserwować zwierzęta lub ptaki. Zaszyć się z książką, poduszeczką i kocem na hamaku. Rozprostować skłębione myśli pod rozgwieżdżonym niebem. Do Warszawy wyruszamy tylko, gdy musimy, lub chcemy pójść do kina, teatru, na dobre sushi... Raptem niecała godzina do ścisłego centrum. W drodze powrotnej jednak wypatrujemy stacji benzynowej przy której skręcamy w lokalną pustą drogę obrośniętą jarzębinami i czujemy, jak z pleców spływa nam napięcie. Do domu. 

Krótkie resume 
Życie na wsi, to plusy i minusy. Wszystko zależy od tego czego naprawdę chcesz. Jeśli chcesz naprawdę, czujesz, że takie życie jest dla ciebie, niestraszna ci będzie odległość do najbliższego sklepu czy przychodni. Prawdą jest, że bez samochodu ani rusz. I to najlepiej takiego, o jakim piszę TU. Sam musisz zadbać o ciepłą wodę i temperaturę w domu i zreperować dziurę w dachu.  O kontakty towarzyskie za to martwić się nie musisz, wzrosną o 1000 procent :D .
Dla mnie ilość plusów tak zdecydowanie przewyższa minusy, że z własnej woli nie opuszczę mojego domku na wsi.

12 komentarzy:

  1. Na pewno decyzja trudna, ale widać, że warto było ją podjąć, bo z każdego Twojego zdania emanuje czułość do tego miejsca, które zapewne nie jest całkiem idylliczne, ale zajmuje serce, wyobraźnię, daje poczucie wolności, tego szerokiego oddechu, kiedy patrzysz na świat wokół, którego integralną częścią jesteś. Te nieocenione chwile, kiedy przycupniesz przed domem i myśli płyną wolno jak obłoki na spokojnym niebie. Rozmarzyłaś mnie, Elu! Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za ciekawe refleksje i zaproszenie do swojego świata. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całkiem idyllicznych miejsc nie ma chyba nigdzie. Jeśli człowiek z góry zna pewne ograniczenia i godzi się z nimi, trudno żeby go jakoś specjalnie irytowały. Czasem zdarzy się coś wybitnie wkurzającego, ale jest gdzie odreagować :D Miło dzielić się swoim światem i czytać fajne komentarze, dzięki, Krysiu :)

      Usuń
  2. Napisałam tu już dwa razy piękne komentarze. Pierwszym razem laptop zwiesił się w momencie dodawania go, a drugim, kiedy napisałam wręcz elaborat W sensie opasłości), zamiast opcji opublikuj, wcisnęłam "wyloguj się" i znów szlag trafił. Mówiłam, że ja wszędzie się gubię... Myślałam, że poddam się na amen, ale jak to tak, skoro ta opowieść wciąż we mnie siedzi. Parę dni temu, kiedy jak co wieczór jechałam z mężem na cowieczorną przejażdżkę skuterem, po naszych pięknych okolicach, krajobrazem górskim malowanych, a że zimno było i mgła zaczęła opadać, zatrzymaliśmy się przy przepięknym schronisku górskim "Andrzejówka", żeby ogrzać się na chwilkę. Nie dało się, było jeszcze zimniej i wtedy zobaczyliśmy ją, opuszczoną kamienno-drewnianą chałupę, której dusza pięknie śpiewała, mimo solidnie pokiereszowanego ciała. Przysiedliśmy na jej progach i zaczęłam opowiadać memu Andre o Twojej historii. Tak ciepło się zrobiło i na sercu i na ciele. Nawet tu, tak daleko od Ciebie, Wasza wolność powiała ciepłem i bezpieczeństwem. I nawet wiatr przestał hulać zasłuchany... Oj, koi Twoja historia, daje nadzieję i zachęca do marzeń... Domu nie kupimy, bo nas nie stać, ale marzyć zawsze możemy :-) Ela, napisz książkę, taką właśnie w swoich klimatach, daj innym zakosztować wolności i swojej przestrzeni. I to właśnie tak prawdziwie, bez słodzenia, ckliwości i idealizowania, jak to Ty, ale, że jednak zawsze na cztery łapy... Ja kupię trzy! Dla siebie, mamy i córki. No, proszę Cię... <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, słonko, dopiero zaczęłam pisać bloga (trzy miesiące) , materiału trochę muszę wyprodukować 😃 Ślicznie napisałaś, pięknie się zgubiłaś w wirtualu, ale jak widać cierpliwość popłaca 👌 Właśnie dlatego zaczęłam pisać bloga, żeby się dzielić tym co wokół mnie i tym co w komputerowej "szufladzie". Jeśli komuś sprawiłam trochę przyjemności, to się cieszę, zwłaszcza, że moja opowieść może gdzieś daleko kogoś otulić 🌹 A dom na wsi... nigdy nie wiadomo. Najważniejsze to nie wyrzekać się swoich marzeń, po to, by spełniać czyjeś

      Usuń
    2. Oj sprawiłaś, oj, otuliłaś <3 Stwierdziłam też, że jeśli jest potrzeba, wyobraźnia i miejsce choć trochę sprzyja, to i w mieście da się (z braku laku) stworzyć namiastkę wsi. Ja spróbowałam. Taki mały klocuszek mojej małej wsi, na przedmieściu miasta (miasteczka) mojego, ukochanego. Mam podwórko, które od zawsze straszyło żwirem, komórkami i kanałami. Dorosłam do tego, by je pokolorować. Dziś wygląda jak podwórko babci na wsi spokojnej, wsi wesołej. Jest kolorowe od stokrotek, niezapominajek, nawłoci, malw, wiesiołków, papryczek, laków, śmierdzących pelargonii i pachnących surfinii, w kolorach od których oczopląsu się dostaje, które rosną jak chcą :-) Mam działkę, na której sieję ekologiczne warzywka, dla siebie, znajomych i zwierzątek, które dzięki nim żyją, chemii żadnej nie stosuję, co ma się wykluć, niech się wykluje, co ma być zjedzone, niech będzie zjedzone, nie ważne przez kogo czy przez co. Ważne, że się nie zmarnuje ;-). U mnie nawet ślimaki mają raj, bo pozwalam im żyć w ichnim ślimaczym tempie, mrowiska pięknie wyglądają na zbitej skorupie ziemi. Mam też kota i psa. Jedynie kurek mi brakuje, ale wszystko powoli ;-) Mam lasy (wprawdzie państwowe) z każdej strony świata i góry <3 Pranie wywieszam na dworze, w piżamie,często w niedzielę, bo piękna pogoda jest, ale że kościół za rogiem, to trochę mnie uszy pieką czasami. Wtedy siadamy na skuter, by je ochłodzić ;-) Kiedy mam ochotę patrzeć w gwiazdy, wychodzę na ganek, gdzie mam fotele (mąż robi ławkę od roku). Podsumowując mój przydługi komentarz (choć i tak czuję, że wybrakowany): wieś to chyba nie do końca miejsce. Znam wsie wybetonowane niczym kamiennożwirowe pustynie, ze sztucznymi tworami, zwanymi zielenią,ufryzowanymi tak, że nawet największa dama może pozazdrościć bombeczki. Wieś to chyba stan świadomości. Ja go osiągnęłam pomimo wszystko. Napawam się jednak prawdziwym jej zapachem, sensownym uszanowaniem pór roku, doceniam i podziwiam samodzielność i siłę w pokonywaniu przeszkód... Ja w razie awarii dzwonię na numer ZUMiK i zaraz po problemie. Podziwiać będę więc zawsze tych nieudawanych "ze wsi spod lasu" i chłonąć i napawać się prawdziwością. Boże, mój słowotok nawet mnie samą przeraża. Przepraszam, milknę już... Ale blamaż :-P

      Usuń
    3. Negatywna, niepoprawna, jaki blamaż 👀?... Fajnie, że to wszystko napisałaś. I przyjrzałam się w necie Twojej miejscówce - Ty nie musisz nigdzie uciekać, masz świetne miejsce i nic wielkomiejskiego Cię nie przytłacza. Ja bym na przedmieściach moich miast mieszkać nie chciała, ale tam? Pewnie bym mogła, choć przyznam, że (ku mojemu żalowi) jest to jedyny region Polski którego nie miałam okazji choć trochę poznać, dwa razy we Wrocławiu na szybko nie załatwia sprawy. Widać, że natura jest dla Ciebie ważna, ja mam zbyt wielki teren do ogarnięcia, żeby dopieszczać go kwiatkami, wszystko jest dzikie, ale kochane. Właśnie dziś kosiłam sad prawdziwą kosą i padam. A w sumie jak na warszawskie warunki też przedmieście 😃. Masz piękne miejsce, kochanego GPS-a Andre (jak ja Krzysia) cudne okolice i skuter - tylko żyć i się cieszyć :)

      Usuń
  3. Nie, no mam też samochód :-P ale jakoś on bardziej na większe zakupy, przewiezienie cięższego sprzętu na działkę, niż do podziwiania terenów (nie czuję wolności, gdy nie mam wiatru we włosach). Do tej pory jeździliśmy rowerami, najpierw z jednym dzieciątkiem w nosidełku, później z drugim w nosidełku, a pierwszym w foteliku, a później z trzecim od początku hierarchii siedziskowej ;-) Dziś dzieci dorosły, teraz syn mnie swoją bryką wozi, córka mieszka we Wrocławiu, a na pociechę został nam "malutki" ostatni... 14 letni ;-) ale on już sam się wozi (obecnie hulajnogą). Rowerami zwiedziliśmy wszystko, co było możliwe siłą nóg, teraz przyszedł czas na silnik, bo tereny u nas baaardzo górzyste, a ja męczyć się nie lubię ;-) I tak pyrkamy sobie po okolicznych wioskach bliższych i dalszych i tak w okolicach 50 km robimy każdego dnia. No kocham te tereny. Dziś w sąsiedniej wiosce trafiliśmy na kościółek z... 1593 roku! I to kościół obronny! :-O, zapuszczony cmentarz poniemiecki (tabliczka nagrobna nosiła datę 1844 rok), dziwne rzeźby, zapisane runami, stojące w środku Miniszego Lasu. No magia! No takie perełki, tak blisko, a kompletnie nieznane. Tak, kocham moje miasto (z wielkomiejskości to ma ono tylko Rossmanna i trzy supermarkety, ale w te okolice zapuszczam się tylko raz, czy dwa razy w miesiącu, a i tak wracam chora, umęczona i znerwicowana), kocham nasze "kolorowe ptaki", Józka, który jest szczęśliwy, bo pije za to co znajdzie w śmietniku, kłótliwa pani, która z okna wyzywa Kaina i Abla, że mordercy i prostaki (?), Śpiewająca pani żeglarka, która "dla kaczków" chleb zbiera (i na nic tłumaczenia, że tak nie wolno, że kaczki chorują od chleba, ale ona umarłaby sama, gdyby ten cel życia straciła). No kurcze, kocham to moje miasto. Żyjmy więc i cieszmy się naszymi sielskimi klimatami. A prawdziwą wiejskość będę podglądała u Ciebie i nadal marzyła i wyzwalała się bardziej :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zaprosiłam Cię do grupy :) Na razie pustej i martwej jak lasy dokoła, ale wygodniej będzie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki za ten blog. Za dwa tygodnie i ja wreszcie zamieszkam na wsi . Choc nie gory tylko Jura krakowskoczęstochowska.

    OdpowiedzUsuń
  6. Magdalena Boczkowska, To ja dziękuję za zainteresowanie i to, że blog może się komuś przydać. Trochę zazdroszczę, bo Jura jest piękna, tęsknię za górami, nawet tymi niewielkimi. Mazowsze takie płaskie... :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Gołąbki z kaszą pęczak i grzybami suszonymi - pyszne vege i garstka dobrych wiadomości o grzybach

  Sezon za nami. Grzybków nazbieraliśmy? No nazbieraliśmy. To najwyższy czas robić z nich pyszności. Nie dość, że smakowite, to pełne zdrowi...