Przeprowadzka na wieś - jak to się dzieje? Skąd takie pomysły, i jak wyglądają mgliste marzenia w zderzeniu z rzeczywistością. Co w nas się gotuje, maceruje, fermentuje. przetrawia i skutkuje taką a nie inną decyzją?
Do pewnego momentu całe życie spędziłam w miastach, większość w dużych – Kraków, Warszawa. Jestem przekonana, że młodym ludziom, a taka wtedy byłam, miasto jest bardzo potrzebne w procesie dojrzewania. Praca, awans, więcej pracy, dalszy awans. Dobrze jest. Kumple, knajpa, kino. Anonimowość w tłumie. Spełnianie młodzieńczych marzeń. Adrenalina – slalom gigant - praca, knajpa, miłość, siłownia, kosmetyczka, fryzjer, korek, spaliny. Hop. Klub, wakacje noc krótka i budzik. Praca. Bęc. U sąsiadów awantura. Więcej pracy, uznania, własna firma. Bęc. EKG. „Może Pani wyluzuje”. Stres. Praca.
Kolejny boutiqe, nie ma jeszcze centrów handlowych. Koniecznie szpilki, zwłaszcza że ten wzrost… Rozgrzane betony i miękki asfalt, kawa, kawa. Duszno. Śmieciara budzi o świcie. Kontakty z ludźmi – brak kontaktów z ludźmi, ślizganie się po naskórku przeżyć i relacji, w sumie brak kontaktów, szczerości, prawdy. Gdzie w tym wszystkim ja? Przecież gdzieś są gwiazdy, pamiętam… Czy jestem wolna? Wydaje się, że tak. Jednak w końcu przychodzi olśnienie – jestem niewolnikiem, niewolnikiem murów, pracy, korków, pośpiechu. Odkrywasz starą prawdę, że wolność, to uświadomiona konieczność, nie anarchia. Jesteś w kieracie schematów i czyichś wyobrażeń o tym, jak pięknie ma wyglądać Twoje życie.
Coraz częstsze ucieczki. Uciec od tego przesytu, od tego niby-bycia, od braku kontaktu z samą sobą. Gdzieś na wieś, gdy tylko kończy się zima, a nawet w zimie. Kumpel pod Kazimierzem ma domek. Dziś okupowana przez turystów stara wioska rybacka nad Wisłą, wtedy zadupie kompletne.
Zima. Mróz. W domku kominek, sauna, z ciała wypływają toksyny a głowa trochę lżejsza. Bezkresne niebo niezaśmiecone latarniami. Spacer nad Wisłę i bimber z zawieszonych na szyi kufelków przy wiekowej studni. Rozmowy do rana. O niczym i o wszystkim.
Cieplejsze dni, nadchodzi weekend, czas się spakować i palcem po mapie wyszukać miejsce niezbyt dalekie ale może ciekawe. Namiot można rozbić u okolicznych rolników, dla nich to odmiana, dla nas dzika przyjemność przygody i poświęcenia odrobiny wysiłku przy rąbaniu drewna lub przerzuceniu siana. Całe JA rozpływa się w błogości. Ale czas wracać –praca, korki, adrenalina – bęc. Noc krótka i budzik. Kawa –hop!
Bicie serca, strach, niemoc. Depresja? W 1991 roku nie chodzi się do psychiatry. Nie bierze się leków. Wstyd się przyznać. Złapać tę równowagę, szybko, szybko. A może pomyśleć o własnej przystani na wsi? Kawałek działeczki z rozpadającą się chałupą. No tak, ale przecież praca, praca… A w piątek pakowanie, planowanie, pakowanie, nie zapomnieć o niczym. Stres. Na wsi rozpakowywanie, moszczenie się. Stres. Jeden dzień luzu – super. Na następny pakowanie, pakowanie, nie zapomnieć o niczym. Przecież nie zostawię czegoś co może zwabić okolicznych meneli. Stres.
Nie, to nie ta opcja. Trzeba się przenieść. Kupić swój dom i wracać tu co dzień. Musi być w promieniu 60 km od Pałacu Kultury, bo tu będzie łącznik ze światem – pager. To zapomniane dziś urządzenie jest moją smyczą. Nie ma telefonów komórkowych, jest 1995 rok. Nie ma mody na wyprowadzkę na wieś. Na slow-life. Nie ma zresztą jeszcze takiego pojęcia.
Ogłoszenia są wyłącznie w gazetach. Papierowych. Jazda od Warki, po Wyszków, Legionowo itd. Byle odbierał pager, bo inaczej nie ma kontaktu z klientami. Różne wsie, różne domy. Dużo. Zawsze czegoś brak. I nagle ogłoszenie „z łapanki”, na szybko. Tego samego dnia zobaczyłam TO miejsce. Krzaki zarastające wjazd ustąpiły pod naporem maski samochodu i… wiedziałam. Stanęłam na ziemi i poczułam, że jest moja. Szybka decyzja, szybka sprzedaż mieszkania i przeprowadzka. Gdzie? Istne szaleństwo. Zaniedbane gospodarstwo z rozpadającą się chałupą i odciętą po śmierci właściciela linią energetyczną. Zanim ją podłączono trzeba było odczekać dwa tygodnie. Do asfaltu dwa kilometry, do najbliższego sąsiada kilometr. Las tuż za sadem.
Siedlisko kompletnie rozkradzione, nie było nawet drzwi i kuchenki. Na czym gotować? Jest przecież ognisko i grill, damy radę. Nie ma prądu, światła, co tam. Początek lipca, dni są długie, a w ciemności nocy tak romantycznie wyglądają świece stojące wszędzie. Damy radę. Daliśmy. Córka poprzedniego właściciela dopełniła w końcu formalności i nastała nowa epoka.
No ale uniesienia spowodowane starą drewnianą chałupką i wielkością pięknie zadrzewionej działki szybko spadły na ziemię. A nawet niżej, bo pod „fundamenty” domku.
Plan był prosty – miastowy musi mieć wodę i łazienkę. Więc pomieszczenie przeznaczone pod ten przybytek musi iść na pierwszy ogień. Pompa w studni, rowek na rurę się kopie, podłoga zerwana. I nagle… „więcej światła”. Wpadające przez dziurę pod ścianą promienie słoneczne….
Bum. Na ziemię z tych rozkosznych obłoczków. Nie ma fundamentów. Jest coś, co nazywa się podwalina i właściwie tego już nie ma. Spróchniałe kawałki drewna i cegły. Dziury na wylot. Do dziś pamiętam, jak siedziałam na studni i ryczałam jak bóbr. Ze sprzedaży mieszkania zostało trochę pieniędzy, ale to było przeznaczone na doprowadzenie wody i lekki remont tymczasowy. Można takie domy ratować, wynajmować dźwigi, specjalistów, ale tu w grę wchodzi już naprawdę duża kasa.
Ale, ale! Przecież jest budynek gospodarczy. Jedna część co prawda stara, ale druga wybudowana całkiem niedawno, na bardzo solidnym fundamencie.
Tu trzeba skierować front. Co prawda mieszkać trzeba w chałupce, ale łazienka przed zimą będzie. W kurniku w szczycie budynku. Przyjechali zaprzyjaźnieni górale, natychmiast zbudowali rzecz najbardziej niezbędną do prac budowlanych, czyli destylarkę ze starej tzw „kanki” na mleko i paru innych drobiazgów.
Ale roboty poszły. Kurnik, w którym rysowałam na klepisku przed zdumioną przyjaciółką gdzie będzie wanna, gdzie prysznic, bidet itd. został gruntownie wyczyszczony, zdezynfekowany i pięknie obity płytami kartonowymi. W podłodze ogrzewanie elektryczne. Jest! Prawdziwa, ciepła łazienka z gorącą wodą. I z widokiem na kwitnące bzy i jaśminy. To była kotwica, do której dobudowywaliśmy resztę okrętu. Żmudnie, powoli ale wciąż powstawał dom. Na zimę już wyglądał troszkę inaczej.
Dziś wiem, że lepiej byłoby postawić wszystko na „gołej ziemi” od podstaw, remontowanie czy adaptacja czegoś starego pod własne potrzeby jest trudniejsze i bardziej kosztowne. Ale jest dom. Prawdziwy.
Przyszła pierwsza zima. I to od razu prawdziwa, żartów nie ma. 20 stopni mrozu, śniegu po pas. Wolny zawód ma tę dobrą stronę, że nie trzeba codziennie jeździć do miasta. Ale jak trzeba związać w pęczek parę spraw i pojechać do Warszawy, to nie ma, że boli. Nie było jeszcze tak dobrze, że odśnieżarki czekały na byle śnieżek i odśnieżali jak teraz. Samochód stanął u sąsiada za zaspami, a od sąsiada do domu i z powrotem terenowy gazik. Autochtoni podglądali to wszystko i później powiedzieli, że byli pewni naszego „odwrotu” na wiosnę. Nic z tego. Swojego miejsca się nie opuszcza tak łatwo. I tak się ciągnęło, dom remontowany, zimy zrobiły się łagodne. Pojawiły się telefony komórkowe, a później – o dziwo stacjonarny. Jeszcze dziwniejsze jest to, że na ten koniec świata podciągnięto wodociąg. Internet LTE śmiga.
Nie muszę przed wyjściem za swoje drzwi robić starannego makijażu i fryzury, przebierać się (no bo co ludzie powiedzą). Otwieram drzwi, wychodzę i wciąż jestem u siebie. Oddycham świeżym powietrzem, mogę iść na spacer, mogę rozpalić ognisko, mogę obserwować zwierzęta lub ptaki. Zaszyć się z książką, poduszeczką i kocem na hamaku. Rozprostować skłębione myśli pod rozgwieżdżonym niebem. Do Warszawy wyruszamy tylko, gdy musimy, lub chcemy pójść do kina, teatru, na dobre sushi... Raptem niecała godzina do ścisłego centrum. W drodze powrotnej jednak wypatrujemy stacji benzynowej przy której skręcamy w lokalną pustą drogę obrośniętą jarzębinami i czujemy, jak z pleców spływa nam napięcie. Do domu.
Krótkie resume
Życie na wsi, to plusy i minusy. Wszystko zależy od tego czego naprawdę chcesz. Jeśli chcesz naprawdę, czujesz, że takie życie jest dla ciebie, niestraszna ci będzie odległość do najbliższego sklepu czy przychodni. Prawdą jest, że bez samochodu ani rusz. I to najlepiej takiego, o jakim piszę TU. Sam musisz zadbać o ciepłą wodę i temperaturę w domu i zreperować dziurę w dachu. O kontakty towarzyskie za to martwić się nie musisz, wzrosną o 1000 procent :D .
Dla mnie ilość plusów tak zdecydowanie przewyższa minusy, że z własnej woli nie opuszczę mojego domku na wsi.
Na pewno decyzja trudna, ale widać, że warto było ją podjąć, bo z każdego Twojego zdania emanuje czułość do tego miejsca, które zapewne nie jest całkiem idylliczne, ale zajmuje serce, wyobraźnię, daje poczucie wolności, tego szerokiego oddechu, kiedy patrzysz na świat wokół, którego integralną częścią jesteś. Te nieocenione chwile, kiedy przycupniesz przed domem i myśli płyną wolno jak obłoki na spokojnym niebie. Rozmarzyłaś mnie, Elu! Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za ciekawe refleksje i zaproszenie do swojego świata. :)
OdpowiedzUsuńCałkiem idyllicznych miejsc nie ma chyba nigdzie. Jeśli człowiek z góry zna pewne ograniczenia i godzi się z nimi, trudno żeby go jakoś specjalnie irytowały. Czasem zdarzy się coś wybitnie wkurzającego, ale jest gdzie odreagować :D Miło dzielić się swoim światem i czytać fajne komentarze, dzięki, Krysiu :)
UsuńOj, słonko, dopiero zaczęłam pisać bloga (trzy miesiące) , materiału trochę muszę wyprodukować 😃 Ślicznie napisałaś, pięknie się zgubiłaś w wirtualu, ale jak widać cierpliwość popłaca 👌 Właśnie dlatego zaczęłam pisać bloga, żeby się dzielić tym co wokół mnie i tym co w komputerowej "szufladzie". Jeśli komuś sprawiłam trochę przyjemności, to się cieszę, zwłaszcza, że moja opowieść może gdzieś daleko kogoś otulić 🌹 A dom na wsi... nigdy nie wiadomo. Najważniejsze to nie wyrzekać się swoich marzeń, po to, by spełniać czyjeś
OdpowiedzUsuńNegatywna, niepoprawna, jaki blamaż 👀?... Fajnie, że to wszystko napisałaś. I przyjrzałam się w necie Twojej miejscówce - Ty nie musisz nigdzie uciekać, masz świetne miejsce i nic wielkomiejskiego Cię nie przytłacza. Ja bym na przedmieściach moich miast mieszkać nie chciała, ale tam? Pewnie bym mogła, choć przyznam, że (ku mojemu żalowi) jest to jedyny region Polski którego nie miałam okazji choć trochę poznać, dwa razy we Wrocławiu na szybko nie załatwia sprawy. Widać, że natura jest dla Ciebie ważna, ja mam zbyt wielki teren do ogarnięcia, żeby dopieszczać go kwiatkami, wszystko jest dzikie, ale kochane. Właśnie dziś kosiłam sad prawdziwą kosą i padam. A w sumie jak na warszawskie warunki też przedmieście 😃. Masz piękne miejsce, kochanego GPS-a Andre (jak ja Krzysia) cudne okolice i skuter - tylko żyć i się cieszyć :)
OdpowiedzUsuńZaprosiłam Cię do grupy :) Na razie pustej i martwej jak lasy dokoła, ale wygodniej będzie :)
OdpowiedzUsuńDzięki za ten blog. Za dwa tygodnie i ja wreszcie zamieszkam na wsi . Choc nie gory tylko Jura krakowskoczęstochowska.
OdpowiedzUsuńMagdalena Boczkowska, To ja dziękuję za zainteresowanie i to, że blog może się komuś przydać. Trochę zazdroszczę, bo Jura jest piękna, tęsknię za górami, nawet tymi niewielkimi. Mazowsze takie płaskie... :)
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDziękuję 😊 .
OdpowiedzUsuń