Jaka to frajda zbierać prawdziwki. Dla mnie to najulubieńsze z grzybobrań, bo najbardziej zaskakujące. Nie są to nawet moje najbardziej ulubione grzyby, jestem fanką opieniek. Ale samo poszukiwanie tego króla jest przygodą.
Zawsze kolejna brązowawa czapeczka jest jakże miłym zaskoczeniem. I czy to będzie pękaty jak solidna pięść grubas z nałożoną na niemal kulisty trzon czapeczką, czy rozpostarty kapelusz na smukłej nodze - zawsze cieszy. Jeśli do kompletu znajdziemy go na środku leśnej drogi, jak tego,
Zawsze kolejna brązowawa czapeczka jest jakże miłym zaskoczeniem. I czy to będzie pękaty jak solidna pięść grubas z nałożoną na niemal kulisty trzon czapeczką, czy rozpostarty kapelusz na smukłej nodze - zawsze cieszy. Jeśli do kompletu znajdziemy go na środku leśnej drogi, jak tego,
to pełnia szczęścia.
Ale dość długo nie umiałam znajdować prawdziwków w dębowych zagajnikach. Jest taki ok 30-letni blisko mojego domu.
Patrzy człowiek w ten lasek: pień przy pniu, mocny cień i gruby kożuch zeschniętych liści. Wygląda, jakby nie było czego szukać. Przyzwyczajona do tego, że widzę grzyba zanim go włożę do koszyka, przychodziłam zazwyczaj zbyt późno, z żalem patrząc na wielkie łby, już dawno zamieszkałe.
Dopiero parę lat temu postanowiłam przechytrzyć te stwory. Bacznie analizując pogodę, fazy księżyca i tekst Tadeusza Ruchlewicza "Jak długo rosną borowiki ?"postanowiłam przyłapać je na gorącym uczynku, czyli na początku pojawu. No i kolejny rok odnoszę sukces (poza latami kompletnie bezgrzybnymi).
Otóż w momencie, gdy wszystkie składowe wskazują na to, że to już "ten czas" idę do "swojej" dąbrowy niedaleko domu. Zazwyczaj nie ma tak dobrze, że od razu trafiam w punkt. Idę raz, drugi i nadchodzi "Dzień Pierwszego Prawdziwka"
W tym roku wyglądał on tak.
Aż mnie zamurowało, bo o zmierzchu mało nie potknęłam się o tego kolosa. I o dziwo tylko pół trzonu od dołu było zaczerwione i jeden kawałek kapelusza.
Przez dwa dni zaglądałam i nic. Ale tu cierpliwość jest kluczem do sukcesu. Zawsze znajdując samotnego, dużego prawdziwka w pustym lesie, lubiłam sobie wyobrażać, że to swojego rodzaju "zwiadowca" na rozpoznaniu. Gdy wszystko gra - daje znać swej armii, że pora wyjść z ukrycia.
Wczoraj wracając ze sklepu (oczywiście samochodem - to wieś) zatrzymaliśmy się na "moment", żeby znów rzucić okiem. I poszłam w te dębczaki w powłóczystej kiecce (gorąco) i klapkach. I brnęłam coraz dalej i dalej, wlokąc za sobą czepiające się gałęzie, zbierając co chwila spadnięte klapki. Ale co miałam robić, gdy przed sobą co chwila zauważałam intrygujące wybrzuszenia w grubej warstwie dębowych liści. A czasem nawet prawuskowy łepek.
Dobrze, że kiecka miała dwie ogromne kieszenie, bo ani koszyka, ani nożyka, ani zwykłej torebki foliowej nie miałam... I w tych kieszeniach dowiozłam do domu prawie dwa kilo maluchów. Po oczyszczeniu wyszły dwa słoiczki dżemowe marynowanych, a większe kapelusze i ogonki wylądowały na maśle na duuużej patelni.
Dziś rano więc, nie bacząc na piekielny upał, którego nie znoszę, wzięłam koszyczek, nożyczek, wodę do picia (koniecznie!!!), czapeczkę i powędrowałam.
I teraz moja recepta na zbieranie w takich dąbkach.
Po pierwsze - bardzo powoli i skrupulatnie, bez tego się nie da. Po prostu idziemy dokładnie omiatając wzrokiem wszystko dookoła.
Gałęzie młodych drzew są gęste i rzadko kiedy słońce ma szansę dotrzeć do grubej, szeleszczącej ściółki. I w którymś momencie zauważamy mniejsze lub większe wybrzuszenie suchych liści. Może ono oznaczać po prostu przykryty liśćmi patyk czy korzeń, ale równie dobrze może się tam czaić nasz wymarzony.
Jako że lata świetnej formy mam już trochę z tyłu, biorę zawsze ze sobą kawałek prostej gałęzi. I nie służy ona do rozgrzebywania ściółki!!!
Żeby nie robić tysięcy przysiadów przy każdym potencjalnym kandydacie na grzyba, końcem patyczka podnoszę delikatnie warstwę liści i zaglądam, co się tam kryje. Jeśli patyk, kamyk, czy coś takiego - opuszczam liście na miejsce. Jeśli jednak zobaczę kawałek trzonu czy kapelusza - zdejmuję liście, delikatnie delikwenta wykręcam z podłoża, dziurkę zasypuję ziemią i nakrywam z powrotem liśćmi. A do koszyka wędruje kolejny młody, twardy prawdziwek.
Oczywiście nie wszystkie są tak szczelnie przykryte, ale i tak wypatrzenie ich w tych spiętrzonych stertach liści jest dosyć trudne. Tu w pośpiechu niewiele zdziałamy.
I tak dziś, w lejącym się z nieba ukropie uzbierałam powolutku niezłe pół koszyka takich w sam raz do marynaty.
Nie czekam, aż nabiorą masy, bo w taką pogodę natychmiast atakują je czerwie. To ja już wolę takie małe zbierać niż im oddać.
Nie mówiąc o tym, że mój "złoty czas", gdy tylko ja wiem że zaczęły rosnąć grzyby, właśnie się skończył. Dziś zobaczyłam, że zaczęły się najazdy hunów, którzy przeczeszą te nasze niewielkie laski i zostawią po sobie galerię śmieci.
Ale mam naprawdę spore lasy 10 km od domku, więc się przeniosę. Na duże okazy trzeba będzie poczekać do jesieni. I na to liczę. Jak pewnie wszyscy, którzy to czytają.
Cóż, Ty musisz się wspinać, w górach grzybobranie zawsze wygląda inaczej i też nie miałabym gałązki, tylko kostur. Szkol go, szkol, bo kręgosłupa szkoda. I się kuruj, najlepiej przykładaj wszędzie sprawcę, czyli Kocieja, koty to uzdrowiciele 😊
OdpowiedzUsuńPrawdziwki darzę miłością kosmiczno-absolutną. I to nie z powodu ich walorów smakowo-zapachowych, bo wiele grzybów je pod tym względem przewyższa, ile ze względu na to, z jakim dostojeństwem raczą zaszczycić las swoją obecnością. Te odcienie brązów, faktury i lśnienia...Najlepiej widać to na Twoich, jak zwykle cudownych, zdjęciach. I przyjemność z ich tropienia, domyślania się, gdzie mają miejsce z odpowiednimi warunkami wzrostu. Tu? A może tam? Kosz podgrzybków, choćby najpiękniejszych grubonóżek, nie daje mi tyle frajdy, co kilka sztuk prawuska.
OdpowiedzUsuńA kijaszek mam i ja :) Od tego sezonu. Nie do podpierania się (na szczęście jeszcze nie), raczej do postukiwania w drzewa zanim wejdę w gęstwinę i zaskoczę jakiegoś kopytnego czworonoga (a jest ich u mnie sporo). Kijaszek lekki, zgrabny, wykonany ze starej parasolki, z której usunięto wszystko, co zbędne.
Kiki, świetny patent, mam gdzieś złogowisko starych parasoli, coś sobie znajdę. Choć ja po prostu gubię te gałęzie w szale znajdowania grzybów... Parasol pewnie teź zgubię... A o prawdziwkach tyle - to właśnie jest namiastka polowania. Nigdy nie wiesz gdzie i kiedy trafi Ci się któryś z nich. I w dodatku, w przeciwieństwie do innych grzybów, to one właśnie nie "powiększają" tylko objętości, ale za każdym razem pokazują nam inne oblicze. Dziś "niestety" znów znalazłam koszyk i lestem ze wszystkim spóźniona i nie wyrabiam, ale coś miłego zostaje po takich grzybkowych spotkaniach :)
OdpowiedzUsuńTakie grzyby to ja dostałem ostatnio jako prezent od mojego kolegi. Byłem zdziwiony jak je dostałem.
OdpowiedzUsuń:)
Usuń