W maine-coonach zakochałam się jeszcze zanim w Polsce pojawiła się pierwsza hodowla (1995). W książce z 1990 r "Leksykon Przyrody - Koty" znalazłam rysunek i charakterystykę tego kociego "łagodnego olbrzyma". Wpadłam.
W duszy mi załkało, że u nas jeszcze ich nie ma i obiecałam sobie, że kiedyś na pewno taki kot pojawi się w moim domu. I jak to z prawdziwymi marzeniami bywa, stało się. Maine-coony zagościły u nas. Kto zna te koty, doskonale rozumie powiedzenie, że "zaczyna się od jednego maine coona". I to prawda.
Skupię się na dwóch - na Bubusiu, którego już nie ma i na Mieszku (o nim w drugiej części), który jest. Oby jak najdłużej.
Tu poprzednik Bubusia, nasz piękny, młodziutki Adaś (Adagio). Najprawdopodobniej ukradziony przez robotników.
Ale jako że bez MCO długo się nie da, gdy dowiedzieliśmy się od przyjaciółki z Sopotu, że jej znajomi szukają dobrego domu dla swojego 3 letniego kota, natychmiast się zgodziliśmy. Odebraliśmy go na Centralnym z całą wyprawką, papierami i zabraliśmy na naszą wieś.
Oj, szczęśliwy w tym samochodzie to on nie był. Przez dziurę w dachu kociego transporterka głaskałam go bardzo delikatnie po wielkiej głowie, ale płaczom i lamentom końca nie było. Dobrze, że to niecała godzinka.
Za to już w domu, gdy postawiliśmy transporter na stabilnej podłodze lamenty ucichły. Otworzyliśmy drzwiczki, zaglądając tylko co to za stwór i zostawiliśmy gościa w spokoju, stawiając miseczkę z wodą i jedzeniem. W pewnym momencie zauważyliśmy tylko ciemną smugę z białym podwoziem, która przepłynęła po schodach na górę.
Przepłynęła i... znikła.
Mamy doświadczenie, więc daliśmy mu czas. Po jakiejś godzinie, sprawdziliśmy tylko ewentualną kocią kryjówkę. Jest. Siedzi pod kanapą, błyska okiem, ale widać, że nie jest zbyt chętny do zawierania znajomości . Miseczki powędrowały w okolice kanapy. Jak trzeba czasu, to trzeba.
Na drugi dzień odkryliśmy w kuwecie ślady kociego życia. I tak się działo przez tydzień - dwa... miesiąc. I jeszcze więcej. Jedzonko znikało, kuweta w porządku, ale zaufania siłą się nie zdobywa. Widzieliśmy, że kot jest wybitnie znerwicowany.
Czasem pokazywał się na chwilę w różnych miejscach, i odpalał wsteczny na przykucniętych łapskach. Pod kanapę. Spod kanapy, to nawet można było wysunąć w kierunku pierzastej wędki łapkę. Łapkę... Łapisko obute w biały paput. Wielkie, puchate, z zabójczymi pazurami w środku. Nieufność topniała bardzo powoli. Ale topniała. Gdzieś po dwóch miesiącach pozwolił się pogłaskać, a nawet wziąć na ręce. No, to już została nam wyświadczona wielka łaska. I bardzo szybko przeszedł w tryb "już was trochę kocham, ale ja tu rządzę". Wprowadził te zasady w nasze życie, z tym, że wziął poprawkę - pokochał nas bardzo, bardzo mocno, a my go też.
W papierach na imię dostał Rokita, pochodził z hodowli Bratnia Dusza*PL, rodzice nie byli nosicielami genu HCM.
Poprzedni właściciele mówili na niego Lord. U nas został Bubusiem. Uroczy niezgrabiasz i fajtłapek, ale gdy trzeba było bystrości czy szybkości potrafił szybko zatrzeć te pozory.
Spojrzenie miał deczko zezowate, filozoficzno - zadumane, lekko zatroskane, krok dostojny, obserwował życie z leciutką pogardą i dystansem. A porozumiewał się z nami doskonale.
Na przykład podczas dyskusji z gośćmi przy stole stawiał swoje 12 kilowe cielsko na tylnych łapach żeby któregoś z nas trącić wspomnianym paputem w ramię, a gdy już zwrócił na siebie uwagę, maszerował w stronę swojej jadalni i tymże paputem pokazywał na które jedzonko ma ochotę. Doskonale wyczuwał nasze nastroje i pokazywał swoje.
Męża "ugotował" raz-dwa. Przekonał się do niego sporo później niż mnie, bo to ja leżałam tygodniami koło kanapy gadając do niego byle-co łagodnym głosem. W końcu zbliżył się też do niego.
Krzyś nigdy nie pozwalał kotom na wchodzenie do łóżka, a teraz? Czekał na rytuał nocnego buszowania.
Bubo podchodził czasem w nocy do któregoś z nas i zbliżał pyszczek z nastroszonymi wibrysami "obejmując" nimi całą twarz w odległości mikronów od skóry. Albo podchodził do pleców i całym ciężarem padał opierając się o nie. Nie boję się użyć sformułowania, że miał z nami porozumienie na poziomie mniej więcej dwuletniego dziecka.
Ciągle był z nami, z tyłu, z przodu, z boku, nic nie można było zrobić bez jego nieustannej obecności. Najchętniej towarzyszył nam spoglądając z wyżyn schodów.
Na okrągło z nami. Chyba, że spał. Czasem gdy się obudził i w domu była cisza (ja przy kompie a mąż "wyjechany") zaczynał tak przeraźliwie miauczeć, z takim żalem i bólem, że włosy dęba stawały. Natychmiast wołałam "Bubuś, jestem, tu, tu..!" a on galopem do mnie i za rękę, przewrót na plecy, łapy w górę i mraukanie, ćwierkanie i wygłupy. Szczęście kocie po prostu.
Jak musieliśmy wyjechać oboje, zawsze czekał na oknie przy drzwiach wejściowych i zaczynał szaleńczy taniec radości, przynosił zabawki, żądał szermierki rurką izolacyjną, którą traktował jak lew antylopę.
I któregoś dnia wyjechaliśmy na zakupy. Krótko, 1,5 - 2 godziny. Przed wyjazdem oczywiście zabawa z Bubusiem na schodach. Szermierka między stopniami schodów. Uwielbiał tę zmaltretowaną rurkę. Termokurczliwą.
Wracamy. Podchodzę do drzwi i nie widzę na parapecie charakterystycznej sylwetki. Coś mnie ukłuło, ale Bubo czasem gdy mocno spał i nie zdążył zbiec po schodach siedział na podeście schodów. Nie ma go. Już wiedziałam. Byłam pewna. Na schody wbiegłam już zalana łzami. "Spał" w ulubionym miejscu pod zbiornikiem z gorącą wodą. Szok. Miał dopiero 7 lat. Miał być jeszcze z 10! Był... Szkoda gadać.
Nie mogłam się otrząsnąć. Nie wiem, skąd w człowieku się bierze tyle łez. Bezwiednych. Niepowstrzymanych. W ramach autoterapii siedziałam przed komputerem płacząc i obrabiając fotki. Nie miałam pojęcia jak się robi filmiki, ale zaparłam się i zrobiłam taki z fotografii. Ten z początku wpisu. TU widać wszystkie jego miny, zaskoczenia, luz i urodę.
I dopiero wtedy zainteresowałam się bliżej HCM (kardiomiopatia przerostowa), która występuje u ok. 30% MC w naszym kraju. Nawet po rodzicach N/N. Nic nie zwiastowało, że kot może być chory. Pięknie jadł, biegał, wygłupiał się, czasem trochę sapał, ale było to dla nas urocze, nie złowrogie. Nawet jak na MCO był duży, 12 kilo. I te 12 kilo szczęścia odeszło w okamgnieniu, zostawiając nieznośny ciężar.
Dziś nasz MCO Mieszko (Invader z Longhappiness*PL)
został starannie wybrany z hodowli nie obarczonej genetycznie, ale i tak niedługo zrobimy mu badania, bo tak nagłe odejścia są zbyt ciężkim przeżyciem. Ale o Mieszku za parę dni :)
Już Mieszko o życiu będzie, ale też z przeszkodami, choć cudo jest z nami zdrowe i piękne :) Koziołek wpadł jak wiadomo przypadkiem i to świeżo po wpisie z jego fotami, dlatego tak strasznie roztrzęsiona byłam. Akurat pisałam tekst o Bubku... Dzięki :) Tak, to był zaszczyt i z pewnością nie przypadek 😻
OdpowiedzUsuńNie mam wątpliwości: w poprzednim wcieleniu byłaś kotem.
OdpowiedzUsuń😻 Kto wie? Może mnie z jakąś wiedźmą na stosie spalili?... Albo grzybem? 😊
Usuń