28.05.2018

Jedna Kropka wiele zmienia - opowieści o kotach część 1






Kropka.

Nie była to żadna hrabina czy księżniczka. Ani wielka dama. To była prawdziwa Królowa.

Trafiła do nas natychmiast po odejściu rudego Tofika. Na drugi dzień, jeszcze w szoku po stracie. Szybko, zanim świeża rana zacznie boleć zbyt mocno. Jest ogłoszenie na olx, niezbyt daleko, kociaki niby pół-mainecoony. Umówiliśmy się w połowie drogi z tym człowiekiem. 

Człowiekiem... jak sobie czasem dziś pomyślę powiedziałabym, że bliżej mu do zwierzęcia, ale w sumie obraziłabym zwierzaki. Tylko człowiek jest zdolny do pewnego rodzaju obrzydliwości. Gdyby nie smutek i potrzeba szybkiego zaradzenia mu, facet wylądowałby w pobliskich krzakach. 

W ogłoszeniu napisał, że kociaki skończyły 7 tygodni, same jedzą, są odrobaczone. Otwiera drzwi samochodu, a tu na siedzeniu pasażera, bez transporterka, bez nawet najmniejszego posłanka, leży maleńkie kocie dzidzi. Jeśli miała 4 tygodnie, to dobrze. 

Natychmiast zabrałam smarkacza i włożyłam "za pazuchę". Do samochodu i dyla do domku, jak najszybciej. Siedziałam przy transporterku wymoszczonym piernatami, a maleńka poza jednym czy dwoma miauknięciami nie płakała, troszkę przysypiała, troszkę się rozglądała i z rozkoszą dawała się miziać. Nawet zaczęła się wylizywać.






Natychmiast zawładnęła moim sercem. Po powrocie do domu, okazało się, że nie ma pojęcia o jedzeniu ze spodeczka. Specjalne mleczko mimo zachęt nie zostało ruszone. Zorientowałam się, że dzieciaka oderwano "od cycka". Po gorączkowych poszukiwaniach znalazłam jednorazową sól fizjologiczną w pipetach, odcięłam końcówkę, wylałam i do tejże pipety zaciągnęłam mleczko. Po paru próbach zorientowała się o co chodzi i zaczęła ciągnąć jak smok. 



Ona powinna być z mamusią!!! Ty gnoju w dresie, gdybym potrafiła Cię znaleźć w tym Błoniu, znalazłabym kogoś, kto wybiłby Ci ze łba złodziejskie pomysły.
I tak spędziłam z nią trzy tygodnie na gościnnej kanapie, z której i tak nie umiała zejść, ani na nią wejść. Po prostu była zbyt maleńka. 


Praktycznie 24 godziny na dobę byłam do dyspozycji, jak z dzieckiem. W nocy słyszałam miauk i podawałam przygotowaną pipetę. Smarkacz przytulał się do mnie nie bacząc, czy dobrze mi się komponuje akurat w tym miejscu. O spaniu prawie nie było mowy. 



Maleństwo rosło, nabierało masy, niebieskie oczka zmieniały kolor na zielono-bursztynowy. Po kolei nauka kuwetki, jedzenia ze spodeczka, schodzenia ze schodka... Normalka. 
A ona rosła. W atmosferze totalnego rozpaskudzania. I piękniała, choć i tak piękna była. I taka... rasowa, z wrodzoną elegancją. Wiem, takich "pingwinów" są tysiące, ale jak wiadomo ten był nasz i do kompletu miał duszę, nie duszyczkę (tak, rozróżniam to u zwierzaków, jestem pewna, że jedne TO mają, inne nie, co nie przeszkadza mi ich kochać). 



Panna dorastała, zgubiła co prawda po drodze białe pędzelki na uszach, ale wciąż pozostały jej rozkoszne pończoszki na tylnych łapkach (jedna trochę opadnięta), biała mordka z przecinkiem i oczywiście, jak na damę przystało białe rękawiczki.



A na samym końcu czarnego ogonka malutka, biała kropka :)
Oczywiście weterynarze, odrobaczanie, szczepienia, sterylka, full serwis.



Okazało się, że podziela moją pasję grzybową, więc natychmiast po przyniesieniu kosza grzybów była gotowa do pomocy. 



Trudno było się od tej "pomocy" opędzić, ale rozumiem to hobby, więc pozwalałam na co-nieco. 
Jej miejsce było oczywiście wszędzie, królowała niepodzielnie nad każdym zakamarkiem. 




Jak to psiapsióła przychodziła do mnie na herbatkę. Ale na MOJĄ herbatkę. Zawsze na noc parzę sobie herbatę typu zielona, czerwona czy Ning-Hong.
I przychodziła królewna na cichych łapkach, wskakiwała na stoliczek i częstowała się paroma łykami tego aromatycznego napoju. W podziękowaniu za poczęstunek pozwalała się pogłaskać czy pobawić. Czasem pomruczała.
Z kolei w nocy czasem budziłam się widząc nad sobą małego sfinksa czuwającego nade mną. A miała czujne, myślące, kontaktowe spojrzenie. Nie spieszyła z okazywaniem uczuć, ale pozwalała się adorować.
Nigdy nie była nagabywana, wdzięczność za poszanowanie jej niezależności potrafiła okazać nad wyraz wdzięcznie, nigdy się nie łasiła, lecz podchodziła, patrzyła w oczy jakby chciała coś powiedzieć lub o coś zapytać. Delikatnie (zawsze) popodgryzała paluszki, dała się głaskać, czasem zagadała. Lekki dystans, ale ciągle w kontakcie z nami. To był zaszczyt.
Królowa-indywidualistka nigdy nie dopraszała się o głaski. To ona wyświadczała łaskę przebywania z Tobą i poddawania się pieszczotom. Poza, oczywiście tzw "świńską godziną", kiedy w niczym nie ustępowała mniej dystyngowanym przedstawicielom swojego gatunku. Gdy w kocim szale tupała na górze po drewnianej podłodze, mówiłam, że jakby ktoś sypał perełki na sufit.
A łapeczki w zabawie zawsze mięciutkie, bez śladu pazurka. Przyszedł jednak moment, gdy pazurki pokazała. I pokazała swoje drugie, jakże odmienne oblicze. Jeden, jedyny raz.
Pojawił się nowy kotek. Malutki maine-coonik. 



Jak to?!! Ktoś wpuścił na jej królewskie włości jakiegoś "przybłędę"! W transporterku siedzi jakiś malutki, szary kłębuszek i wszyscy zwracają uwagę na niego! Nie na królową!
Na samym początku obwąchała "toto", dotknęła łapeczką, a jak "toto" wydało głosik fuknęła i odeszła godnym krokiem. Obrażona poszła na górę. 
Miała już towarzyszkę, naszą starą kocicę ze schroniska, ale ta ciotka Dusia o demonicznym spojrzeniu 



kompletnie nie miała ochoty na bliższe kontakty, a ponieważ była "wychodząca", więc w domu bywała rzadko. Prawdziwym kompanem miało być "toto", czyli Mieszko.
Różnie bywa przy wprowadzaniu nowego kota do domu. Kropka nic młodemu nie zrobiła, nie kiwnęła nawet łapą w jego kierunku, ale obraziła się okropnie. Miała wtedy koło 7 miesięcy. Cóż, trzeba królową obłaskawić, wyrazić nad nią zachwyt i poświęcić trochę uwagi. A że w arsenale kocich zabawek młodego znalazła się pierzasta wędka - poszła na pierwszą linię frontu. I dopiero jej się oberwało.
Jak tylko Kropka zwąchała obce zapachy bijące od piórka pokazała po raz pierwszy to nowe oblicze - najeżony wielbłąd, choina na ogonie, uszy na płasko i syk węża zza obnażonych zębów. Na miejscu wędki bym się bała.
I było czego, bo natychmiast poszła w ruch niewinna łapeczka w białej rękawiczce z rozcapierzonymi pazurami. Zaczęło się wściekłe mordowanie wędki. To na niej przez jeden dzień wyładowywała swoją frustrację z powodu zmiany w jej kocim życiu.
Ale że była jednak młoda w końcu ciekawość zwyciężyła. Co to za stwór popiskuje, pomrukuje i pomlaskuje? Bardzo szybko kociaki się dogadały. W końcu było za kim gonić, kogo szukać, pobawić się w zapasy. 




A że Mieszko to mały gapcio ( o nim napiszę później), wzięła go pod swój królewski pantofelek i nastała przyjaźń.



Kociaki dostały wypasioną werandę na łazienkowym oknie, docelowo miała być woliera. Siedziały na niej grzejąc się w słonku, wiatr muskał ich futerka, czas umilały im ptaszki i motylki.



Było super. Do czasu. Mieszko zachorował. Bardzo ciężko, operacja itd, ale o tym będzie we wpisie o nim. Długo to trwało, dobre dwa miesiące. Intensywna opieka 24 na dobę.
Nie było czasu na zwyczajowe dopieszczanie Kropeczki. Na otwieranie maluśkiego strumyczka wody w kranie na żądanie, na przekomarzanie się która strona drzwi jest odpowiednia... 
Widać było, że nie czuje się komfortowo w sytuacji Mieszkowej choroby, naszego stresu, tych wszystkich kroplówek, braku stałego kontaktu z nami. Była jakby smutnawa, ale trudno się dziwić.
Gdy Mieszko zaczął dochodzić do siebie, wszystko zaczęło wracać do normy. Tylko Kropka nie do końca. Najchętniej siedziała na kaflowym piecu kuchennym i patrzyła na nas z góry.
Gdy zorientowaliśmy się, że nie wraca do siebie i zaczęła odwracać głowę od jedzenia, natychmiast pojechaliśmy do weta. 
Oj, ciężko było. Nienawiść do jazdy samochodem okazywała bezustannym rozpaczliwym płaczem, a jazda w jedną stronę to 30 minut. Pobieranie krwi, kroplówa, badania, podejrzenie kociej białaczki FeLV (Feline Leukemia Virus) . Jednak nie. Gorączka. Następna krew, USG i wyrok. Mokry FIP. To wirusowe zapalenie otrzewnej z wysiękiem do jamy brzusznej.
Śmiertelne. Nie ma lekarstwa. W grę wchodzić może tylko podtrzymanie życia kota przy pomocy kroplówek i ściągania płynu z brzucha specjalnym drenem przez parę tygodni. Koszmar jakiś. 
Obuchem w głowę. Nasza królewna, jeszcze maleńka, półtora roku. Wychuchana, wypieszczona, majestatyczna. Przecież miała być z nami jeszcze kilkanaście lat!
Musiała mieć wirusa od początku, zawsze była delikatna i wrażliwa, trochę alergiczna, ale kot może przeżyć całe życie z tym cholernym wirusem. Jednym z czynników aktywujących to dziadostwo jest stres. Obniża odporność, tak samo, jak u nas. Przy jej wrażliwości miesiące choroby Mieszka zaczęły siać spustoszenie w jej organizmie.
Już zrozumieliśmy, że nie będziemy jej narażać na wielokrotne jazdy do weta na kroplówki i drenowanie - byłaby absolutnie nieszczęśliwa.
Wiedzieliśmy też, że nie damy jej umrzeć z głodu, odmawiała zjedzenia nawet największych smakołyków. To, co nam pozostało, to pomóc jej odejść.
Spytałam jednak naszą weterynarkę, czy istnieje coś, co chwilowo poprawiłoby jej nastrój, kondycję, żebyśmy mieli choć tydzień na oswojenie się z tym wszystkim i pożegnanie. Mamy wspaniałych wetów. Dostaliśmy na tydzień komplet zastrzyków, w tym eksperymentalne wyciągi z łożysk, czy komórek macierzystych, niedostępne w normalnym obrocie. Kropeczka dawała się kłuć codziennie, ale widać było tę chwilową poprawę. Mieszko, choć sam po ciężkiej chorobie bardzo dbał o swoją siostrzyczkę.


Zaczęła chodzić, piła wodę, czasem coś skubnęła. Nawet wskoczyła na ulubione miejsce do "grzania flaczków", czyli na kuchenny kaflowy piec. Wiedzieliśmy, że to nasze ostatnie chwile, więc wykorzystaliśmy ten czas do maksimum - rozpieszczaliśmy, składaliśmy hołdy, cieszyliśmy się każdą minutą. 
Aż przyszedł ten czas. W nocy, po raz pierwszy odkąd zachorowała przyszła do mnie do łóżka. Najpierw napiła się herbatki, później położyła się koło mnie i zanuciła swoją mruczankę, którą tak rzadko słyszeliśmy. Ten aniołek chyba czuł, że to ostatnia noc, że trzeba się pożegnać...



Następnej nocy już jej nie było. Zasnęła spokojnie na swojej ulubionej kanapie, otoczona naszą miłością. Nasza wetka, która przyjechała do nas ją odprowadzić, powiedziała że nie można było zrobić nic lepszego, bo jeszcze długo by się męczyła mając tak mocne serduszko.
Pamiętajmy o tym, że zwierzaki dają nam mnóstwo radości i szczęścia, ale również o tym, że musimy być za nie odpowiedzialni. Czasem musimy podejmować trudne decyzje, bo dotyczą one naszych przyjaciół, którzy bez naszej pomocy są bezbronni przed bólem i strachem. Oni mają tylko nas.
Mimo wiadra łez i złamanego serca, gdzieś w głębi wiem, że musiała do nas trafić, że gdyby nie to, już dawno nie byłoby jej na tym świecie. I że ostatnie dni spędziła bez bólu, we w miarę dobrej formie mimo widocznego zmęczenia. Odeszła zostawiając miejsce następnej bezdomnej koteczce. Tym razem, po paru tygodniach wzięliśmy kociczkę z domu tymczasowego, przebadaną, zaszczepioną, z książeczką zdrowia. Maleńką szylkretkę o wesołym usposobieniu.



Nic nie załata wyrwy w naszych serduchach po odejściu Kropki - chimerycznej, mrocznej królowej o złotym serduszku. Mamy parę takich wyrw, ale wciąż jest miejsce na nowych przyjaciół.




7 komentarzy:

  1. :( Parafrazując Szymborską: "Umrzeć - tego się nie robi człowiekowi". Piękne epitafium, Poziomko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znam wiersz, oczywiście i jakbyś mi tę parafrazę z głowy wyjęła. Tak czasem myślę. Warta każdego epitafium - krótkie, ale intensywne szczęście. Kiki?...

      Usuń
  2. Nie sposób czytać tego bez wzruszenia. Można mieć wiele zwierząt, wszystkie kochać i pamiętać, ale są wśród nich takie wyjątkowe, które wrastają w serce i kiedy odchodzą, zabierają ze sobą jego kawałek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Kiki, dziękuję:) To specjalne stworzenia, ma się wrażenie, że nie trafiły do nas przypadkiem, że zadziała się jakaś magia. Kropka taka była <3

      Usuń
  3. Buuu, bo znów się poryczę. 💜 Dzięki negatywna-pozytywna :)

    OdpowiedzUsuń
  4. czytam tą smutna historie , bo sama mam kotkę z diagnozą Fip .Pojawiły sie płyn w brzuszku i goraczka 10 dni po sterylizacji .Usg , badania krwi , badania płynu z brzucha w Niemczech -testy dodatnie .Józia ma roczek ale nie przestała jeść , pić i nie poddaje się ,Ja nie przyjęłam do wiadomości Fipa , leczymy ja homeopatia , dajemy zastrzyki , od 6 tygodni Józia to zdrowy kotek , nadal je pije przybiera na wadze, płynu w brzuchu nie ma , ostatnie USG u wyroczni w Warszawie Dr Marcińskiego , brak zapalenia wątroby i trzustki , brak płynu ,brak obrazu Fipowego .Wszyscy lekarze w szoku , nie wiedza co się wydarzyło , czy ta mutacja jest nie zjadliwa , takiej poprawy nie było w ich karierze .Mamy ciagle nadzieję ,że juz FIP znika z naszego myslenia , zresztą robimy wszystko ,żebuy go nie przyjmować do wiadomosci .Przytulam Ciebie bardzo mocno , wiem jak to jest usłyszeć tą diagnozę ...trzymajcie kciuki za Józię

    OdpowiedzUsuń
  5. To niezwykłe co piszesz, zwłaszcza że testy wyszły dodatnie, bo z samym USG różnie bywa. Nigdzie nie spotkałam się z informacją, że kot "wyszedł" z FIPa, to super wiadomość. Kciuki za Józię masz jak w banku, niech Ci się szczęśliwie chowa. Wymiziaj! 😈 Dzięki.

    OdpowiedzUsuń

Gołąbki z kaszą pęczak i grzybami suszonymi - pyszne vege i garstka dobrych wiadomości o grzybach

  Sezon za nami. Grzybków nazbieraliśmy? No nazbieraliśmy. To najwyższy czas robić z nich pyszności. Nie dość, że smakowite, to pełne zdrowi...