Koncert na żabich stawach. Przyznacie, że brzmi to jeśli nie poetycko, to trochę bajkowo. Że niby jakiś Pan Ropuch. I zaklęty w żabę przepiękny królewicz... Wokół unoszą się elfy wprost z testu Rorschacha z najpiękniejszego odcienia atramentu.
W welonach mgły poukrywały się czarodziejki ze swoimi różdżkami.... 😉 Uuups, chyba mnie poniosło w "...rajską dziedzinę ułudy, kędy zapał czyni cudy" jak pisał wieszcz.
A tymczasem to zwykłe stawy, niedaleko których przyszło mi przeżyć trzy tygodnie. O tyle niezwykłe, że podlaskie, i zaopiekowne przez naukowców. To stawy w Supraślu. Tam wody i dzikiej i "uczłowieczonej" dużo. Wyglądają... widać trochę na fotce - no niekoniecznie tak, jak bym chciała, żeby wyglądały moje ulubione stawy. Prostokąty wody między budynkami, przecięte groblami i... asfaltem. Są przynajmniej od tego asfaltu odgrodzone siatką i czarną folią rozpiętą na słupkach. Choć niezbyt pięknie to wygląda, chroni nasze pchane miłosnym pędem żabki przed dokonaniem "aktów ostatecznych" pod kołami pojazdów. Z perspektywy bielika (klatka filmu reklamowego)
wyglądają tak. Z kolei z "żabiej" nomen omen perspektywy (czyli naszej) - tak.
Ale już w pierwszym dniu pobytu zakochałam się w tych, niekoniecznie romantycznych stawach. Z budynku widocznego na fotce uciekałam gdy tylko mogłam. Pierwszego dnia uciekłam nad stawy. I pochłonęły mnie jak szerokie, leniwe, rozlewiste adagio. Zatopiłam się dźwiękach.
Koncert zakochanych żab zielonych (czy też wodnych lub śmieszek - tego laik nie rozpozna) całkowicie bałaganiarsko poustawianych
podbity śpiewem słowika i "gardłowaniem" trzciniaka,
dla którego tłem były odgłosy wydawane przez kumaka nizinnego powalił mnie kompletnie. Zwłaszcza kumak, którego głos kojarzy mi się z czymś absolutnie pierwotnym, archaicznym, czy nawet archetypicznym. Było nie było jest jednym z najstarszych płazów na Ziemi. 150 milionów lat... I jeszcze jak pięknie brzmi jego łacińska nazwa - "Bombina bombina" ! Jacy my przy tym brzydkawym i niepozornym stworzonku jesteśmy maleńcy i śmieszni. Nie udało mi się zrobić fotki, ale widziałam go na dłoni herpetologa opiekującego się stawami. Nawet pokazał mi pomarańczowoplamisty, oburzony brzuszek. A ja... nie miałam nawet telefonu, żeby zrobić fotę 😢 Subiektywnie - wywarł na mnie ogromne wrażenie.
Oczywiście zza ogrodzenia (kilka metrów od brzegu stawu) ciężko zrobić zdjęcie niewielkim żyjątkom. Ale "gdzie diabeł nie może...") itd. Wiem jednak z doświadczenia, że każde ogrodzenie ma swój słaby punkt. Ktoś gdzieś MUSIAŁ przeciąć siatkę, czy przewrócić słupek - w Polsce przecież jesteśmy 😃 I uzbroiwszy się w długie portki i rękawy wlazłam z aparatem w wysokie trawy i chaszcze rozmaite, pełne kleszczy i (podobno) żmij.... W końcu Puszcza Knyszyńska. I oczywiście w jednym miejscu zastałam gościnnie rozwalone ogrodzenie.
Skwapliwie skorzystałam, usiadłam nad samym brzegiem i czekałam na okazję.
Przy zachodzącym słońcu otoczył mnie wszechobecny śpiew zakochanych żab i kumaków. Z drugiego brzegu słychać było "zgrzyty" roznamiętnionego trzciniaka. Na krzaku za plecami rozgościł się w najlepsze słowik. Nie było za to słychać przechodzących w oddali asfaltem ludzi i samochodów.
O ludziska, jaki mnie nastrój piękny dopadł. I takich magicznych chwil Wam życzę :) 🎵
Nic tylko pozazdrościć takiego obcowania z naturą. Przepiękne ujęcia. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńMieszkania Inwestycyjne, dziękuję :)
UsuńRobisz cudownie zdjęcia. Czasami, czytając Twój blog, zastanawiam się, czy w realu malujesz też obrazy.
OdpowiedzUsuńJeśli nie, to może spróbuj, bo masz to coś.
Pozdrawiam.
Bardzo dziękuję za miłą opinię :) Kiedyś myślałam o szkole plastycznej, ale wyszło jak wyszło. Wokół jest tyle ulotnej urody, którą trzeba zauważyć i utrwalić, że nie nadążyłabym z malowaniem :D ✋
UsuńDzięki za ofiarowane nam magiczne chwile. Przecudnie. Nastrojowo. Gdyby nie burza za oknem, już gnałabym gdzieś z aparatem. Pozdrawiam serdecznie. :)
OdpowiedzUsuń@Krysia , aleś mnie napochwalała :) Cieszę się, że cieszy Cię ten wpis. I jeszcze motywuje do latania z aparatem. Pięknych ujęć :)
Usuń