15.08.2018

Domowy zwierzyniec - maine-coon Mieszko Zwycięski


Ten czarnulek po prawej to on. Mieszko. Od dawna wspominam o nim we wpisach, i w końcu przyszedł czas na to, by opowiedzieć jego historię. Niby krótką, bo dziś ma dopiero 1,5 roku. Ale to co wspólnie przeżyliśmy, do dziś napawa mnie lękiem.

Kot. Maine coon. Wymarzony, wytęskniony.
Ostatni z naszych MCO był "przestarzałym" reproduktorem z hodowli, dla którego szukano tzw "dobrego domu". Spełnialiśmy te warunki, więc zamieszkał u nas nas cudny, kremowo-rudy "Tofik". 



To oddzielna historia, ale gdy odszedł, zostaliśmy bez coona.
Czekaliśmy na moment, gdy będziemy mogli pozwolić sobie na nowego towarzysza tej rasy. 
Pisałam już, że zaczyna się od jednego maine coona... Chcieliśmy w końcu prawdziwego malucha, ze sprawdzonej hodowli, bo byliśmy po ciężkich przeżyciach z HCM. I dowiedzieliśmy się od zaprzyjaźnionych weterynarzy, że mają pod opieką hodowlę, koty są bardzo zadbane, badane na wszelkie możliwe przypadłości ( w tym genetyczne).
I przyszedł moment pierwszej wizyty u kociaków. I moment wyboru.
Jak znaleźliśmy się na tym "dziedzińcu cudów", nie było wiadomo, gdzie skierować wzrok,



każdym zakamarku maleńkie cudka kocie robiły rozmaite kocie harce, a jedno było piękniejsze od drugiego... 



Ale po chwilowym zaćmieniu wypatrzyłam kitka z rozczulająco iksowatymi łapkami w wielkich "paputach". Kociak o badawczym spojrzeniu. 



Powiedziałam - to on. Ten gościu zamieszka u nas. Spojrzał na mnie paciorkami, tak, jakby zrozumiał wyrok, który nad nim zapadł.
Trudno było doczekać, aż skończą się te wszystkie badania, szczepienia i kastracje. Czekaliśmy my, czekał dom, wszystko czekało na nowego domownika. 
I w końcu przyjechał. W transporterku, do którego natychmiast podbiegła nasza kochana małolata - Kropeczka. Kropka natychmiast się obraziła (o czym więcej we wpisie o niej). A maleństwo bohatersko wylazło z budki i zaczęło eksplorować otoczenie.
I okazało się, że nic to bardzo strasznego, że nie ma żadnych potworów, które na niego czyhają, za to są "człowieki" czuwające nad każdym krokiem. I taki ufny, mruczący Dyzio zaczął żyć z nami i z Kropką, która zakochała się w młodszym braciszku.





Mieszko rządził. Gdy ktoś przychodził z wizytą, natychmiast zjawiał się w pobliżu. Oceniał gości i poddawał się ich zachwytom i pieszczotom. Mruczawkę miał włączaną na byle dotyk.
I tak pięknie sobie się wszystko rozwijało, zwyczajnie, po kociemu. I nagle, (uwaga, to nie jest poradnik, ani praca naukowa, opowiadam o naszym postrzeganiu tego, co się zdarzyło) pokazały się pchły. Prawdopodobnie przyniesione przez naszą wychodzącą damę - Dusię.
Więc kropelki od weta i... tego samego dnia Kropeczka spuchła w pyszczku, widzieliśmy, że alergia, do weta, zastrzyki itd, ok.
Na drugi dzień Mieszko zaczął wymiotować. Pochopnie pomyśleliśmy, że polizał "siostrzyczkę" i się zatruł specyfikiem odpchelnym. Oczywiście weterynarz. I się zaczęło. Kroplówki, rentgeny, usg... Brak dokładnego obrazu.
Kot nawadniany, kroplowany odżywczo, bo przestał jeść, na rtg widać złogi w jelitach - parafina, czopki, delikatne  masaże brzuszka...



Chudnie w oczach i leje się przez ręce. Prawie oczu nie otwierał.
Leżałam z nim całymi dniami i wpadłam na pomysł z... kocią telewizją. Tak, trzymałam mu pod nosem tablet z ptaszkami, myszkami i wszystkim innym,  co się rusza, ćwierka, piszczy. Wtedy otwierał oczy i ruszał łapką w kierunku ekranu.
I w końcu usg "wypasione", najlepsze, ujawniło, że Mieszko, nasze kocisko kochane, ma podwójne wgłobienie jelita z martwicą. I parę godzin życia... Gorączkowe poszukiwania chirurga na wszystkich frontach, po studenckich i zawodowych znajomościach naszych wetów. Lato, urlopy, nikogo nie ma.
W końcu wiadomość - w Lancecie na Sadybie kolega naszej wetki, doskonały chirurg,  jest ostatni dzień przed urlopem. Jeśli w ciągu godziny kot znajdzie się w lecznicy, może spróbować. Ja byłam w domu, do lekarza pojechał mąż z kotem. I natychmiast opanował do niczego mu dotąd niepotrzebną nawigację i w gorący sierpniowy dzień dowiózł kota omijając korki.
Dowiózł go na czas. Podpisał wszelkie papiery i wrócił do domu. Czekaliśmy jak na szpilach na jakąkolwiek wiadomość. Wieczorem telefon od lekarza.
Pyta, czy na pewno operujemy, bo prawdopodobieństwo, że kotek nie przeżyje operacji jest bardzo duże, a koszty również. Nawet chwili wahania.  Na drugi dzień telefon z informacją, że Mieszko przeżył operację, ma wycięte 30 cm jelita i się wybudził.
A wybudził się z takim wdziękiem, że cała lecznica się zakochała - "przybijał piątki" swoim wielkim łapskiem i mruczał, choć był totalnie wycieńczony.
Zawieźliśmy do domu kawał kociego nieszczęścia, 7-miesięczny Mieszko schudł z 5 kg do 2,80.



Całe podwozie, od szyi do połowy ogona wygolone. Przez tydzień codziennie jazda na kontrolę do weta, tam kroplówka i antybiotyk, druga kroplówka z antybiotykiem wieczorem w domu. Już od dawna jesteśmy zwierzęcymi pielęgniarzami, po tylu latach na wsi... Zastrzyki.
Mały znosił to wszystko z wyjątkowym spokojem, ale już nie było się gdzie wkłuwać w żadną z czterech łapek, wenflony się zatykały...
Ostatnią kroplówkę z antybiotykiem podawaliśmy ok 3 godzin. Masakra.
Zostaliśmy zaopatrzeni w najlepsze odżywki, rady jak uruchamiać przewód pokarmowy, jakieś gotowane zmiksowane filety kurze... Nic. Nie tykał jedzenia. Odwracał się ze wstrętem. Jeden dzień, drugi.
Próbowałam wszystkiego, ale nic to nie dawało. Wkurzyłam się - kot przeżył operację, tak strasznie się namęczył, my z nim, a teraz "odjedzie" z głodu! Odstawiłam wszystkie odżywcze cuda i zalecenia, nasiekałam nożem drobniej niż przez maszynkę polędwicy wołowej i okruszek podsunęłam mu na palcu pod nos. Nie odwrócił się, powąchał i... zlizał. Tak, jakby zaskoczył silnik. Pobeczałam się ze szczęścia.
Za pięć minut następny okruszek wielkości mini-groszku konserwowego. Zjadł. Zaczął znów walczyć razem z nami. I tak co  dziesięć, piętnaście minut taka porcyjka. Wiedziałam, że trzeba ostrożnie. Na drugi dzień maleńkie porcje (ok łyżeczki) w określonych odstępach czasu. Bingo. Zwycięstwo. Długo trwało dochodzenie do siebie, ale się udało. Jak zaczął buszować łapką po stole byliśmy już spokojni.


Jednak ta trauma pozostawiła po sobie ślad. Mam nadzieję, że przejściowy. Mieszko już nie odnosi się z tak bezgranicznym zaufaniem do ludzi, również motorek trochę mu się zepsuł. Ale myślę, że to też przełamiemy :)
Rośnie pięknie, jest tak samo spokojnym i towarzyskim fajtłapkiem jak był. Hipnotyzer nasz Zwycięski ☺️💜


I oby był jak najdłużej, bo dość tych ubiegłorocznych "przygód" ze zwierzakami - Kropka, Piorun, Mieszko...
A kysz!!! fatum nieszczęsne, a kysz!!!

9 komentarzy:

  1. Nie wiem, skąd wtedy braliśmy siłę... Ten czas (trwało to wszystko dobry miesiąc) zlewa mi się w jedną magmę. I nie wiem, czy trwała ona sekundę, czy nieskończoność. Ale się udało ☺️ Dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem pełna podziwu dla waszej determinacji i wytrwałości.Chylę czoła. A kot piękny!

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo ciekawie napisane. Gratuluję i pozdrawiam serdecznie !!!

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak najbardziej posiadanie kota to bardzo ciekawa sprawa i ja także rozważam o tym aby mieć takiego zwierzaka. Zaciekawił mnie artykuł https://glos24.pl/jak-widzi-kot gdzie fajnie zostało rozpisane to jak widzi kot. Jak dla mnie jest to bardzo ciekawe.

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Gołąbki z kaszą pęczak i grzybami suszonymi - pyszne vege i garstka dobrych wiadomości o grzybach

  Sezon za nami. Grzybków nazbieraliśmy? No nazbieraliśmy. To najwyższy czas robić z nich pyszności. Nie dość, że smakowite, to pełne zdrowi...